Translate

sobota, 28 grudnia 2013

Boldog Új Évet!

Rok się kończy, stwierdziłam "oczywistą oczywistość", a jednak ciągle nie mogę uwierzyć, że ten rok tak szybko minął. I szybko mija mi erazm. Jeszcze nie czas na podsumowania, bo... nie czas. Teraz należy przygotowywać się na nadejście nowego, 2014 roku.
Noc spędziłam na podróży życia, czyli powrotu tutaj. Jechałam pociągiem do Krakowa, potem z Krakowa do Budapesztu samochodem (car pooling) i znów pociągiem do Szegedu. Cała podróż wyniosła mnie jednego zielonego (Władysława Jagiełłę), czyli dobra konfiguracja. W ostatnim etapie przez połowę jazdy rozmawiałam z konduktorem, była beka. Na szczęście mówił in inglisz, bo inaczej wypowiedziałabym magiczną formułkę "Nem magyarul beszelek", przy której nawet żądni 50 HUFów panowie żulowie odpadają.
Na dobranoc przesyłam słit focie z cegłofonu, które mają symbolizować piękno Budapesztu nocą i zaraz idę dalej odsypiać. Zdjęcia, tradycyjnie z pralkofonu*.
*Nazwa pralkofon ma już dwa znaczenia. Ostatnio mój pralkofon miał okazję popływać, z której to skwapliwie skorzystał. Już spisałam go na straty, a tu... włączył się, działa. :D Czyli pralkofon został... wyprany! :D

Witać Nowy Rok będę w stolicy, a już teraz chciałam Wam wszystkim życzyć szampańskiej zabawy i tego, żeby ten rok był lepszy niż ten, który się kończy. ;)


Boldog Új Évet!!!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Kellemes Karácsonyi Ünnepeket!

Święta na Węgrzech wyglądają bardzo podobnie jak u nas, wszędzie świąteczne kramiki, też jakieś zupy i inne potrawy z ryby, też mają Wigilię, też ubierają choinki, kupują, robią i dostają prezenty...
W każdym razie, mnie już tam od kilku dni nie ma, ale proszę, coś świątecznego z Budapesztu:
A teraz najważniejsze! Chcę Wam wszystkim życzyć zdrowych, wesołych, dobrze przeżytych Świąt Bożego Narodzenia oraz szczęśliwego nowego roku 2014! :)
 

Balaton

A już się bałam, że nie odwiedzę jednego z najbardziej znanych miejsc na Węgrzech. jednak, udało się! W pierwszy weekend grudnia (tak, to dobry czas, aby pojechać sobie nad jezioro, a co!), zamoczyłam rękę w wodach Balatonu! :D
Z Szeged wybrałam się tam pociągiem. Oczywiście, nad Balaton tylko z dworca Déli, chyba jednego z najbardziej obskurnych, ale, uwaga!, w remoncie. :)
Było odrobinę śniegu, ale to jeszcze nie była prawdziwa zima. :P
Wyruszyłam z moim kolegą z Węgier już w piątek, ale dotarliśmy na miejsce późno, właściwie to już sobota była. A w sobotę Balatonfüred, gdzie przyjechałam sobie pozwiedzać, szło spędzić caaaały dzień. Miasteczko to jest położone nad północnym brzegiem Balatonu (który jest płytkim jeziorem, założonym na jednym z uskoków o orientacji NNE-SSW). W okolicy mnóstwo wapiennych skał (które budują wzgórza w okolicy), nieco dalej (niestety, nie dotarłam do tej rajskiej krainy) znajduje się efekt czwartorzędowej aktywności wulkanicznej, między innymi wygasłe wulkany czy słupy bazaltowe (coś jak polskie Ograny Wielisławskie). Tak więc okolice Balatonu nie są płaściutkie jak stół. :)
Wszędzie kaczki. A jak nie kaczki, to inne ptaszyska.
Właściwie to zaczęłam od zdobycia jakieś mapki, potem obowiązkowe urzeczywistnienie mojego pobytu tam, czyli zamoczenie ręki w wodzie. Jak to w grudniu, zbyt ciepła ona nie była, ale w tym roku zima na Węgrzech taka jak w Polsce, więc woda zamarznięta nie była.
Obiekty w miejskim lesie. 
Ośrodek dla chorych na serce, aktualnie w remoncie.
Miasto też zrobiło na mnie dobre wrażenie. Jest to najstarsze miasto nad jeziorem Balaton, a także popularny ośrodek leczenia chorób serca (występują tu źródła węglanowe).
W okolicy jest też trochę wzgórz (m.in. Stare Wzgórze - Öreghegy) z wieżą, z której jest świetny punkt widokowy na miejscowości u podnóża, na jezioro, jak również na inne wzgórza w okolicy, a także na coś, co zobaczyłam następnego dnia, czyli półwysep Tihany (wym. Tihań), ale o tym zaraz.
W mieście, oczywiście, pomnik św. Stefana (Istvána), pierwszego oficjalnego władcy, który przyjął katolicyzm, 34 lata po Polsce, czyli w 1000 r.
Isztwan i ja. :D
Poza tym trochę pomników, kościołów, zabytkowych budynków, etc.
Kościół w centrum miasta.
Jeden z kościołów nad brzegiem jeziora.
W zachodniej części miasta (nieco mniej zamieszkałej) znajdują się ruiny starego kościoła św. Michała oraz cmentarz. Niestety, dotarłam tam nieco późno i zdjęcia są tak lipne, że aż żal publikować. Grudzień to świetny czas, bo mało turystów, ale ciemno się szybko robi. :< Toteż posiłkuję się zdjęciem z wikipedii, gdzie jest przedstawiony obszar owych ruin widziany z góry.
Zdjęcie to robił pralkofon.
http://en.wikipedia.org/wiki/Balatonf%C3%BCred
Następnego dnia przebieżka po Tihany. Autobus z Balatonfüred kosztował mniej niż bilet na MPK Wrocław, a taki trochę luksusowy (nie, nie Ikarusy;), chociaż te też węgierskie). Tam, oczywiście skałki, wzgórze (dość potężne), na którym jest położona miejscowość, u podnóża prom. Promy, oczywiście nieczynne, bo grudzień. A szkoda, bo zima jaka jest, każdy widzi. Wieś typowo turystyczna, wszędzie jakieś bary/restauracje (chociaż w większości pozamykane, bo nie ma sezonu), a na szczycie kościół. Dokładniej opacki kościół benedyktyński, wybudowany w 1055 r., aczkolwiek przebudowywany. Są tu szczątki jednego z króli, Andrzeja I.
W miejscowości tej znajduje się również rezerwat przyrodniczy i podobno są skałki bazaltowe (tak, tak, działalność wulkaniczna), ale nie wiedziałam gdzie dokładnie, toteż nie poszłam. :<
Widok na opactwo z brzegu jeziora, obok przystani.
W każdym razie, Balaton widziałam, czyli zliczyłam kolejne obowiązkowe miejsce dla każdego turysty będącego na Węgrzech. :D A potem znów na pociąg i... do Szegedu!
Dobranoc! :D

niedziela, 15 grudnia 2013

Rudabanya i Aggtelek

Nareszcie doczekałam się części zdjęć z tejże wycieczki, która odbyła się jakieś 4 tygodnie temu. Wywiało mnie więc w północne rejony Węgier (bardziej północne niż Eger). Ma też zdjęcia znad Balatonu, ale o tym już nie dziś. :P
Tak w przybliżeniu wyglądała trasa przejazdu.
Hódmezövásarhely - jak dla mnie to brzmi jak bla, bla, bla. :P
Woziłam się z moim koleżką z Węgier, tym razem autem, więc można sobie było skoczyć po drodze na chwilę do miasteczka Solnok (pisze się Szolnok, ale wiecie, jak jest). Krótki look na miejscowość, na Ratusz, jakieś ciekawe kamieniczki, rzekę Cisę i nawet jedna z uliczek obok Ratusza, poświęcona jest Polakom (dokładniej Legionom Polskim). :)
Koleżka z Węgier po lewej, po prawej Lengyel Legió utca.
Następnie już prosto do Rudej Bani (właściwie to Rudabánya. Ruda - bo wydobywane były tutaj minerały rudne, czyli słówko wzięte z języków słowiańskich, a banya to po węgiersku kamieniołom/kopalnia).
Jak już zniknął płaski jak stół krajobraz, od razu zrobiło mi się miło. A przepięknie było w samym kamieniołomie! :D Zanim jednak trafiłam do tego swojego raju, przebiliśmy się przez jakieś wioseczki, gdzie się kręciło pełno Romów. No i tak wyglądało tam trochę, hm, cygańsko. 
To jakieś tutejsze owce, z kręconymi i dość długimi rogami. Niestety, nie widać tego na zdjęciu, bo nie dość, że stały daleko, to nie dało się tam wejść (za wysoka siatka, za dużo ludzi).

Obecność minerałów rudnych sprawia, że woda w tychże "jeziorkach" jest mętna i czasami kolorowa (coś jak Kolorowe Jeziorka w Rudawach Janowickich, czyli AMD w najczystszej postaci). Niestety, źle trafiłam, bo woda w tym czasie nie miała zbyt intensywnej barwy. :<
I jeszcze wlazłam w kadr...
Potem już tylko wycieczka do Aggtelek, spotkanie z białym kotem (tyyyleeee radooooościiiii) i, obowiązkowa, obczajka okolicy.
Biały kot i różowa kurtka. Tak, dobrze widzicie.
A co ciekawego w Aggteleku? Aggtelek to nie tylko nazwa miejscowości (położonej niemalże przy samej granicy ze Słowacją), ale również nazwa jednego z parków narodowych na Węgrzech. Głównie mamy tu do czynienia ze skałami wapiennymi, więc jaskinie, skałki, stalagmity, stalaktyty, stalagnaty i nawet kryształki kalcytu nie są tu niczym dziwnym.

Co do jaskiń, mają tutaj kilka tras turystycznych (krótszych, dłuższych, dla zwykłych turystów i nieco bardziej wymagających), łączna długość jaskiń jest dość imponująca (podobno tylko dłuższa sieć jaskiń jest w okolicy Budapesztu). Mają tam nawet sale koncertowe. :P
Podobno nie wolno było tego dotykać. Podobno.
Ponadto w okolicy jeziorka, górki, zabytkowa zabudowa, etc., czyli same piękności. Czyż nie? :) Zobaczyć za dużo nie było czasu, bo droga daleka.:<


czwartek, 5 grudnia 2013

Sesja

I nadeszła sesja. Oficjalnie sesja jest od jutra, ale już jeden przedmiot miałam zaliczony przed listopadem (Geoinformatic fieldwork), napisałam jakąś pracę na Introduction to hungarian culture (w sumie znalazłam do tego murzyna, ale spoko:P), ostatnio pisałam test z Communication in hungarian for beginners (całkiem przyzwoicie całej polskiej świcie poszło, Magda miała maksa!), także napisałyśmy z Agnieszką egzamin z Environmental geography i pracę zaliczeniową (na MAX(!!!) 2 strony) z czegoś, co w Polsce na ING mają jako Geohazards (tutaj: Environmental capabilities, hazards and conflicts). Dziadzio pewnie nawet nie przeczyta (bo i po co?), niech od razu piątaka wpisuje.:)

Miałyśmy też już prezentacje o fluid inclusion w polskich masywach granitowych u naszego koordynatora, wszystko to w ramach przedmiotu Aims and methods in studies of ancient water-rock interactions. Ucieszył się jak dziecko jak mu pokazałyśmy, jakie cuda są w Polsce na POWIERZCHNI. Stwierdził, ze gdyby był na naszym miejscu, to po powrocie do Polski pobiegłby w teren i robił badania. Ta, my już biegniemy. :P Aczkolwiek kolejna piątka do kolekcji.:)

Mamy we wtorek egzamin z XRF i badania inkluzji fluidalnych (przedmiot się zowie Analytical methods in environmental and Earth sciences). Podobno ma być łatwy, ale siedzę i się uczę, bo im nie wierze. :P

Co mnie naprawde martwi? Moje przedmioty z hydro. Pracy z Project Work jeszcze nie napisałam (o rzece Drawie. Kurde, tak mi się nie chce...), ta współdzielona z jednym kolegą z Niemiec (Applied hydrography), mamy już 1/4 (miała być połowa, ale koleś nie ogarnął i nie napisał swojej części), potem dopiero mamy robić coś na kompach w jakimś programidle. Cisa-rzeka ciągle czeka.
Agnieszka się uporała ze swoim projectworkiem, miała coś o teledetekcji (Remote sensing), miała co robić, ale zrobiła. Szczęśliwa kobieta! :)
Mam mieć jeszcze jeden egzamin w styczniu, ale to formalność. Koleś jest lajtowy, temat też sobie przyswoiłam na zajęciach, a nawet poza zajęciami, bo jest interesujący (Hungary, land, peolpe, regions). Nawet miałam z tego terenówki. :D SE Węgry w tym Gyula oraz Arad (Rumunia).

Tak naprawdę siedzę tylko na tym hydro i to na własne życzenie. :/
Rzeki Cisa i Drawa pozdrawiają mnie. :P
Dobry Dunaju, zmotywuj mnie, abym wreszcie opisała Twoje dopływy, a nie marnowała czas pisząc swojego blożka! :P
Jeśli jednak wszystko zdam... będzie 35 pkt ECTS, co również może być problemem, bo przekroczyłam limit. Eeee, jakoś to będzie. :P

Dziś też podobno ostatnia impreza w zacnym klubiszczu. No nic, od jakiegoś czasu i tak nie tylko jednym klubiakiem człowiek żyje. :P

No i chyba wreszcie zobaczę Balaton. Tylko kiedy będę się uczyć?

środa, 4 grudnia 2013

Wiedeń

Jak głosi tytuł posta, erazmusiki powiozły się do stolicy Austrii.
Tak było, jak przybyłam tu ostatnim razem...
Wizyta w Muzeum Historii Naturalnej
Hofburg
Rathaus
...a tak było teraz!
Jak widać, wcześniej odwiedziłam Naturhistorisches Museum,
a tym razem byłam w budynku na przeciwko, czyli w Kunsthistorisches Museum.
Decyzję wybudowaniu tychże muzeów podjął Franciszek Józef I, pierwsze z nich zostało otwarte w 1889 r. (Muzeum Historii Naturalnej), drugie 2 lata później (Muzeum Historii Sztuki). W pierwszym można zobaczyć wiele ciekawych minerałów, skał, Wenus z Willendorfu, kolekcje biżuterii, jest również sala dinozaurów, mnóstwo okazów skamieniałości (roślinnych i zwierzęcych), wypchane modele zwierząt zagrożonych wyginięciem lub już wymarłych, etc. Ostatnio (w 2012 r, czyli nie widziałam tego) otwarto salę z meteorytami. W drugim, w którym byliśmy w sobotę rano, zobaczyliśmy bogatą kolekcję obrazów (m.in.Rubensa, Rembrandta, Dürera, Tiziana i Tintoretta), kolekcję zbiorów antycznych, sztuki starożytnej, jest również sala z monetami (na nią, niestety, zostało mi 10 min). 

Zegar wysadzany kamieniami szlachetnymi. Rewelacja!
Z Franciszkiem Józefem I zawsze trzeba cyknac sobie fotke.
Łapa dla skali. :P

Szczerze mówiąc, już same budynki tych muzeów robią wrażenie. Zbiory, które się tam znajdują, są naprawdę interesujące, więc 3 h, które mieliśmy, to o wiele za mało.
Pierwszego dnia, po dość długiej podróży, poszliśmy wyłącznie na Weihnachtsmarkt przy Ratuszu. Oczywiście, mnóstwo kramików, jeszcze więcej ludzi, a niemieckiego języka prawie nie było słychać, tylko węgierski i jakieś słowiańskie (pewnie słowacki, czeski, trochę coś jakby rosyjskiego, polski, może jeszcze jakieś). 
Wieczorem mieliśmy pójść na imprezę, ale jakoś tak się stało, że nie poszliśmy (przynajmniej ja, reszta Polskiej ekipki i jeszcze dwie dziewczyny od nas z pokoju). Nasze mentorki z ESN i jeden kolega jednak postanowili się wybrać. Trochę im czasu zajęło, zanim się wybrali i gdy dotarli, okazało się, że do klubu ich nie wpuszczą, bo nie ma miejsca. Tak więc poimprezowali. :P 
Nasze "przewodniczki" to też temat na osobną historię. Bardzo miłe dziewczyny, ale one chyba do końca nie wiedziały, gdzie jesteśmy. :P
Następnego dnia ruszyliśmy właśnie do wyżej już wspomnianego Muzeum Historii Sztuki. Dostaliśmy tam 3h, aczkolwiek to trochę mało. Oto efekty mojego pobytu, miliony zdjęć. 
Następnie mieliśmy się spotkać z inną grupą erazmusów, z Niemiec chyba. Oczywiście, spotkaliśmy tam kilka osób z Polski. Jakże inaczej. :D
Miał to być sightseeing, ale nie wyszło. Oprowadzała nas jedna miejscowa, aczkolwiek erazmusików (tych z Niemiec) było ok. 50 osób + nasza dziewiątka, więc trochę słabo. Zamiast zacząć o 15., jak było w planie, zaczęliśmy grubo po czasie. Nie było tej dziewczyny w tym tłumie słychać, co chwila ktoś się gubił i skończyliśmy wcześniej, bo tłum był za duży. W sumie lepiej byśmy na tym wyszli, gdybyśmy dostali czas wolny i każdy by robił, co chce i zobaczył, co tam chce. Zaczeliśmy od budynku Uniwersytetu Wiedeńskiego, mineliśmy Ratusz i znów ujrzeliśmy stragany z wczoraj. Nastepnie poszliśmy na Heldenplatz z zamkiem Hofburg, czyli siedzibą cesarzy Austrii, Habsburgów. Zamek jest z XIII w, ale ciągle był rozbudowywany (każdy cesarz chciał pozostawić coś po sobie) aż do końca I wojny światowej, czyli 1918 r.
Ratusz po raz n-ty.

Hofburg!!!
A oto Ola i jej Parlament. :)
Jednak dotarliśmy w końcu pod Katedrę Św. Szczepana/Stefana (oni nie rozróżniają tych dwóch imion w niemieckim austriackim, dla nich to jedno i to samo, chociaż chodzi o Św. Szczepana męczennika, a pełna nazwa brzmi Domkirche St. Stephan zu Wien), wcześniej przeciskając się po Kärntner Straße.
Sama katedra znajduje się w najstarszej części miasta i budowano ją w latach 1230/1240-1263 w stylu późnoromańskim, od XIV do początku XVI w zaczęto ją przebudowywać, aż zyskała obecny, gotycką formę. Jej rozmiary są imponujące, długość wynosi 107, zaś szerokość 34 metry, co czyni ją jednym z największych kościołów w Europie. Ma 4 wieże, najwyższa Steffl ma 136,4 metry wysokości, północna zaś zaledwie 68 metrów, gdyż jej budowy nie dokończono. Ponadto dwie kolejne, od zachodu, są jeszcze niższe i mają po 65 m wysokości. Siedzą tu także 22 dzwony. W środku byłam tylko na chwileczkę i za dużo nie widziałam, ale w internecie można wyczytać o jej historii, a także o jej wypasionym wnętrzu.
Wieczorem pojechaliśmy na jakieś party do klubiszcza U4 (obok stacji metra U-Bahn 4) i trochę nam tam zeszło. :D
Na szczęście "raniasto" jakoś się zwlekliśmy i pojechaliśmy (bez naszych mentorek, te poszły na szoping) na Schönbrunn Schloß. Szczerze mówiąc to straszne, że dopiero teraz zobaczyłam ten kompleks parkowo-zamkowy. Park przepiękny, ale nawet nie mieliśmy zbyt dużo czasu, żeby po nim pohasać (znajduje się w jego obrębie m.in. ZOO i ogród botaniczny). Od strony ulicy, przed zamkiem, kolejne kramiki. Sam zamek jest naprawdę wielki, budowany na przełomie XVII i XVIII w na zlecenie Leopolda I Habsburga (ten od starć z turecką armią). Mieszkała tam również najbardziej znana para cesarska, czyli Franciszek Józef I Habsburg (ten od muzeów) z Elżbietą Bawarską (Sissi, jest tam również muzeum jej poświęcone). Tutaj również 11.11.1918 r. Karol I podpisał prawie abdykację (zrzeczenie się udziału w rządzie Austrii).
Nie mieliśmy za dużo czas, toteż tylko trochę się pokręciliśmy po obiekcie i pojechaliśmy pod katedrę (znów), gdzie zgubiłam grupę. Mieliśmy w planach podjechać jeszcze na ten jarmark z pierwszego dnia, ale tam ich też nie znalazłam. Dopiero w hosteliku. Chyba byli trochę na mnie źli. :P
Znów kramiszcz, a w tle kosciół wotywny.

Następnie pojechaliśmy już na dworzec i tam spędziliśmy trochę czasu. Przeszłam się jeszcze po okolicy, cyknęłam kilka fot pralkofonem i... żegnaj Wiedniu, do zobaczenia znów! :)

P.S. Uważam również, że każdy Polak powinien odwiedzić wzgórza Kahlenbergu (NW kierunek od centrum Wiednia). Byłam tam za dzieciaka i mam zamiar wrócić znów, bo mało co pamiętam. :P
Spora część odnośników jest dzisiaj do niemieckojęzycznej wikipedii, ale to ze względu na to, że jest więcej informacji, więcej zdjęć/obrazków, więc musicie wybaczyć.:D